Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/184

Ta strona została skorygowana.

Długiemi swemi srebrzysto białemi rękami szuka w mej chudej nędzy żył, rozplata je, rozdziela, wydłuża i kieruje ku odczuciu ziemi i pokoju.
Zdaje mi się, że czuję jedną z tych żył idącą od mych barek przez ramię z jakąś niezużytą pewnością i przenoszącą się do palców, a poza palce wydłużającą się, jak smyczek z kryształu, którym granoby na narzędziu muzycznem ze strun deszczu wiosennego.
Słyszę deszcz, który po pauzie znowu padać zaczyna. Słuch mój unosi się nad sennością, jak owe liście pływające, które mają kształt ucha nadsłuchującego.
Melodya ptaków i duchów przycicha powoli.
Czuję nagle, że usta mi wysychają. Powłoka stalowa znowu odziewa mi język i podniebienie.
Wyciągam rękę do tej, co przy mnie czuwa.
„Siostro Acqua!“ szemrzy miękka glicyna. „Siostro Acqua!“ krzyczą krzewy róż, pragnące zakwitnąć. A bratki pochylają swoje twarzyczki rozpłakane i wzdychają: „Siostro Acqua!“
Jestem, jak jeden z owych stożkowatych pagórków, jak je malowano na tle obrazów umbryjskich, ze szczytem wyschłym góry krzyżowej i ze stokami, które przerzynają strumyki.

Piękną być sosną włoską
na jakiemś wzgórzu rzymskiem,
kiedy miesiąc jest w pełni —
i powiew odczuć nocy,
co muska miękkie szpilki,
nowo zrodzone śród starych,
na końcach starych konarów
a jak palce dzieci, różowe.