Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/190

Ta strona została skorygowana.

miasto — a ja błagam, by nie zamykano okna. Piję ostatnie promienie światła z tęskontą umierającego.
Kiedy okiennice zawarte są, pokój zamienia się w trumnę. Cztery ściany zacieśniają ciało, jak cztery deski. Błędne światełka w głębi mego obwiązanego oka tworzą widmo spektralne w bezsenności.
Czy Gino Bresciani śpi?
Znowu słyszę largo z „tria duchów“. Mała przyległa izba, dźwięcząca jak dno resonansowe, zatrzymała je w sobie, jak kufer woń zachowuje.
Dziś dwugłos skrzypiec i wiolonczeli jest tylko modlitwą błagalną wznoszącą się z głębin śmierci.
Przypominam sobie wieczór grudniowy, w którym, jak znużone zwierzę juczne do żłobu, swoje usta włożyłem w pełnię śmierci, między deski jodłowe pełne rozkładającego się ciała.



Zasnąłem dopiero w dzień jasny, kiedy widziałem już światło przedzierające się przez szczeliny okiennic i kiedy usłyszałem budzenie się kanału ze znanemi mi głosami i dźwiękami.
Wciąż czułem w drzymce swej kołysanie się łóżka a w mojem wnętrzu tętno chorego motoru.
Późno już. Drzymka żadnej nie przynosi ulgi. Czuję się znużonym i zbitym. Usta wyschły mi tak, że nie zdołam wymówić słowa. Serce zaburzone skacze i przyspiesza bieg swój z szaloną gwałtownością. Pielęgniarka zmienia mi kompres i bandaże. Jej ręce drżą.
„Kto przybija do brzegu?“ pytam.
Łódź motorowa trzeszczy w ruchach przy lądo-