Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/200

Ta strona została skorygowana.

Życie sprawiało mi lęk, jakby ścigało mnie z włócznią, w pięści. Chowałem się w kącie, twarz odwracałem do ściany, ręką przysłaniałem usta drgające. Łkałem całemi nocami. A nazajutrz tak byłem wyczerpany, jakby mi krew upuszczono z tętnicy.
Dlaczego z tak dalekich stron nawiedza mnie pokusa ucieczki jednym skokiem z tego zamętu wszystkich okrucieństw i przerażeń?

Zbrojny w swoją tafelkę przedziurawioną i w lusterko okulista, stojąc przedemną badał; czy oko moje wygasło, czy mózg rozpalony?
Miał wyraz twarzy surowy.

Dzień wietrzny.
Słyszę łoskot uderzających o brzog łodzi. Słyszę przeciągłe wycie kanału. Słyszę głosy załamane i rozrywane w strzępy.
Podmuch wiatru dochodzi aż do zamkniętego pokoju. Drzwi skrzypią bezustannie.
„Przychodzę. Kto mnie woła!“

W małym pokoju, w którym wczoraj kwintet wojenny grał stare i nowe utwory muzykalne, rozprawia dziś kwintet lekarzy. Jest ich pięciu jak pięć palców ręki macającej w ciemności.
Słyszę ich głosy przez drzwi, przez które trwożliwie nasłuchuję, co nademną zawisło.
Nigdy nie ucierpiałem tyle od głosu ludzkiego, co w tej godzinie. Zagmatwana dysputa jest jak narzędzie tortury, działające na odległość. Żywe ciało moje skręca się, w różnoraki przeszywane sposób, to zwolna, to z gwałtownością w miarę intonacyi głosów.