A jeden tu głos mnie dochodzi, najostrzejszy, najbezlitośniejszy, który piłuje mi jedno żebro po drugiem, dłutem obrabia moją kość mostkową.
Drugi głos, kiedy wklucza się w ten chór przezażliwy, ostrem wydaje się narzędziem, które raz po razie rozpoczyna wyjęcie mi oka i znowu ustaje.
Kiedy ta męka się skończy?
Oto słyszę, jakby jednogłośny śmiech ochrypły ponurego kwintetu.
Smutne moje oko leży tam na stoliczku obok popielniczki, jak jeden z owych sztucznych, pomalowanych preparatów anatomicznych, które służący wszechnicy od lat ociera z pyłu a profesor na wykładach pokazuje niechętnym słuchaczom.
Przelotny promień słońca prześwieca flaszeczkę z żółtą atropiną, oświetla watę zwiniętą w kłąb, jak olbrzymi oprzęd gąsienicy, zwoje gazy i kielich, w który Sirenetta włożyła najpiękniejszą, dziś rano zerwaną różę.
Kos gwiżdże tak głośno, że jakby siedział we framudze okna.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Jak ten bezmyślny kos mnie nuży!
Cały dzień śpiewa ani razu nie odmieniając swej wstrętnej melodyi.
Wydaje mi się jednym z nieprzeliczonych moich sędziów.
A któż w świecie kiedy więcej był sądzony i zasądzony odemnie.
Widzę nad rozkładającym się trupem moim zebranie sędziowskie robaków.
Jeden z moich towarzyszy broni, rozgoryczony powiedział mi któregoś dnia zeszłego października w Gradysce na kładce nad Soczą: „Oby mi los