Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/204

Ta strona została skorygowana.

Po męce owego wieczoru obraz tego kwiatu w dziwny sposób odbija się w moich wrażeniach.
Deszcz spłókuje ziemię dokoła rośliny i odsłania cebulkę perłową, jak gałka oka.
Słyszę kroki na schodach, słyszę głos Sirenetty.
Czuję zbliżanie się jej, jak woda czuje lot ptaka brunatnego, który odbija się wieczorem w jej falach.
Przyprowadza młodego lotnika ze Sant Andrea, miłego towarzysza, tego samego, którego nazywałem swoim giermkiem, bo zawsze pomocnym mi był przy wdziewaniu futra, obuwia, rękawiczek i hełmu.
Z nieopisaną ostrożnością przystępuje do mojego łóżka.
Oczy jego nie spotrzegają mnie może, bo przyszły z jasności.
Stoi u krawędzi łóżka. Czuję, że drży. Klęka.
Zwracam nieco ku niemu moje nieobwiązane oko.
Twarz jego jest prawie na poziomie mojej twarzy.
Rozróżniam na jego ramionach koronę i złote gwiazdy odznaczenia.
Rozróżniam jego włosy ostrzyżone nad jasnem czołem.
Jest wzruszony. Przedewszystkiem zobaczył pewnie moje białe bandaże.
Bierze moją rękę i mruczy słów kilka.
Oddycham wonią morza, która płynie od niego, oddycham wiatrem wyżyn i zapachem, który wciągamy na samolocie, kiedy śruba aparatu się obraca.
Czy wraca z jakiegoś lotu? Czy długie jego ręce nie dawno spoczywały na dźwigni?
Słyszałem o nim, że wczorej próbował wzlecić nad Polę. Jakie trzydzieści mil od wybrzeża woda w cylindrze zmusiła go do zlotu na morze. Ponieważ nie udało mu się naprawić szkody w dostatecznej do