Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/206

Ta strona została skorygowana.

We śnie moim łóżko kołysze się wraz ze statkiem na długich falach.
Przypomina się dreszcz, jaki przed laty młodzieńcem jeszcze uczułem, kiedy płynąc w Adrii w odległości kilku łokci od obnażonych moich piersi zobaczyłem nagle wynurzającego się z fal delfina.
Oczy palą mnie, jak piana morska, która twarz zalała.
W ustach mam smak soli silniejszy, niż smak stali.
Znowu jestem sam.
Kompres wysechł, opatrunek rozluźnił się. Oko łzawi się, zraniona powieka pali mnie.
Żar bez płomienia objął moją głowę. Niema wściekłość przeciw ciału własnemu wypełnia mnie od stóp do głowy.
Ręka moja podnosi się, chciałaby zrzucić bandaże, zrzucić prześcieradło.
Cierpliwość wije się we mnie jak zwierzę karane.
Brwi moje są jak ciernie. Bezduszne łzy ściekają mi aż do warg wyschłych.
Nie czuję woli w sobie, lecz nad sobą; unosi się nademną, jak ostry brzeszczot, tak długi, jak moje leżące pod nim ciało.
Z dziwną przykrością przypominam sobie studnię różową, z marmuru weroneskiego, która stoi w pośrodku mojego pola małego. Na dnie jej była woda niezdrowa, a drewniana przegniła pokrywa rozpadała się w kawałki. Zwierzchność zatkała tedy usta tej studni wapnem.
Teraz małe pole nie oddycha już. Wargi jego milczenia nie: przymknięte, ale przypieczętowane są. Tu na łożu mem czuję, jak ono cierpi.
Sirenetta przypomina mi obrazek z dalekiego wschodu, obrazek drogi mojemu zmarłemu.