bezksztaltnem, radością, która strachem się wydaje, czuję nadzmysłowość świata.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Towarzysz mój leży na wyspie zmarłych za murem z cegieł, za żałobną osłoną cyprysów. Leży w czworoboku cmentarnym, gdzie pogrzebano marynarzy, ciasno umieszczony w trumnie ołowianej, którą widziałem, kiedy przywierano jej wieko płomieniem syczącym.
Leży pod ściętą kolumną z kamienia istryjskiego, którą wkopano na wierzchu wzgórza w grudy ziemi.
Ta jego kolumna jest jakby zegar słoneczny, na którym rozpięte skrzydło Ikara, niby wskazówka spiżowa nad wyrytem nazwiskiem jedną wskazuje godzinę: godzinę najwyższej odwagi.
Towarzysz mój umarł, pogrzebano go, znikł. Ja żyję, ale ciasno umieszczony w ciemności, jak on w swojej. Oddycham, ale czuję, że tchnienie moje przechodzi przez wargi zsiniałe, jak jego były w pierwszych godzinach pośmiertnych, czuję, że tchnienie otwiera mi usta prawie znieczulone, ścierpłe od smaku metaliczngo jodu, który krąży w mojem ciele.
W samej ranie podobny jestem do niego; widzę jeszcze watę opatrunku na jego prawem oku, rozbitem od uderzenia.
Tak jego śmierć i moje życie są jedno i to samo.
Z jego nieruchomości tam w dole płynie ku mnie coś, co umiałem u niego pokochać, z mojego tu znieruchomienia idzie ku niemu coś, co warte jego miłości.
Choć ja cierpię, choć on już nie cierpi, u obu nas ciało przezwyciężone, a duchy się łączą.