Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/210

Ta strona została skorygowana.

Był o maści czerwonego kasztana, którą przodkowie nasi nazywali metalową. Kiedy potem okryty, z cienia wychodził na słońce, wydawał się jakby z ciepłege brązu ulany, z silną domieszką miedzi. Skądinąd niepokój jego nerwowej żywości i tętno jego żył widocznych nie dopuszczały porównania z kruszcem jakimkolwiek.

O El-Narze, błyskawico, podatna fantazyi mojej, ty, unosiłeś samotne szczęście moje, czy dziś niczem więcej nie jesteś, niż pyłem rozżarzonym i delikatnym, jak pył, który Samum rozwichrza w wirach swoich.
Kiedy nadeszła godzina odjazdu, zdobyłem się na odwagę opuszczenia cię, bo nadto kochałem doskonałość twoją w pustyni bezdrożnej, abym ci dał okuleć w zimnym zachodzie i zginąć w ponurej stajni.
Pocałowałem cię w czoło i między nozdrżami gorącemi od tchnień, które cię wypełniały.
Pochyliłeś wtedy piękną swoją szyję; ale grzywa twoja nie detknęła ziemi, jak grzywa królewskiego rumaka bojowego Achillesa.
A przecież, gdyby bóstwo i tobie ludzkiego użyczyło było głosu, może i ty wyraziłbyś był mi swój ból, wieszcząc mi mój los.

Ogrody w Aziych, zakwitnijcie mi znowu!
Młody jeszcze jestem, nie boję się pustyni.
Zdzieram bandaże, rozwiązuję kolana uwalniam nogi.
Świt ranny kocha mnie. Oto piję rosę, zmyć chcę wszelkie trucizny krwi mojej.
Jutrzenka kocha mnie. Oto czuję zdźbła zboża, podnosząc się, aby serce memu wrócić rytm pełnej siły.