Sam uczesałem czupryny, grzywę i ogon mego konia. Sam dałem mu paszę; jęczmień z otrębami, sam go poiłem.
Dosiadam go. El-Nar rży ku słońcu.
Ów Aleksander, którego zaraz szukać poszedłem po wylądowaniu na przesmyku między jeziorem Mareotis[1] a morzem śródziemnem, zazdrościłby mi go z pewnością.
Patrzcie, ja i mój koń wierny jedną jest istotą. Serce moje raduje się i mówi mi, że ku nie codziennemu wybieramy się rozweseleniu.
Jadę przez most Oasr-en-Nil, przejeżdżam przez wyspę Gezireh, przez drugie ramię rzeki, zawracam na lewo, jadę wzdłuż brzegów tuż obok ogrodów w Gizeh.[2] Od przyczołku mostowego w Roda zwracam się na prawo i na długiej drzewami obsadzonej grobli trzymam się drogi wiodącej do Pyramid. Zaczynam oddychać wiatrem pustyni.
Kto się w pustynię udaje, idzie na pokuszenie.
Za Aziyeh z wyżyn nasypu widzę po lewej stronie pole róż. Jakby we śnie widzę wielki ogród róż, z krwisto — czerwonemi, płomiennemi kwiatami o długich mięsistych łodygach, podobny do ogrodu, który purpurą zajaśniał, kiedy Ś. Frańciszek tarzał się w cierniach róż.
Mie mogę stłumić uśmiechu cichego na myśł, że obraz Świętego staje przedemną na drodze w Egipcie w towarzystwie różawo lśniącego stada ibisów tchnących świętą jakąś prostotą.
Pochylam się ku grzywie i mówię:
„El-Nar, co poczniemy teraz.“