Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/216

Ta strona została skorygowana.

berto dzierzy w ciszy ukojnej, pddkreślonej jeszcze przez deszcz. Rzadko tylko wiatr naniesie tchnienie wilgotne. Zaduch trupi zapiera oddech.
Koń zraniony wyciąga szyję i szuka paszy. Sam jest. Niedługo noc zapadnie. Jaskółka, samotnia krążąca w powietrzu, dotyka w locie bezszelestnym jego grzbietu.
O melancholio, melancholio, z takiejże oddali znowu przynosisz mi smutki, które tak dawno już dźwigasz.

I jego mi znowu przyprowadzasz, jego, co tak drogim był mi w latach dziecięcych, śród wygód naszego domostwa, kiedy matka moja jaśniała jeszcze jako zamyślony, młodością pełny kwiat w Pescarze, mojem rodzinnem mieście[1].
Idzie ku mnie przez gąszcz wspomnień, idzie, jak wówczas, kiedy piersią swoją pruł wysoką, nieskoszoną jeszcze trawę.

Był to mały sardyński koń, ognisty gniadosz, z białemi pręgami na nodze, z długą, gęstą grzywą i takimże ogonem. Nazywał się Aquilino.

W stajni między jego stanowiskiem a koni do powozu znajdowało się miejsce próżne, w którem najchętniej ustawiłbym był żelazne moje łóżko dziecięce. Kiedy mi się udawało wymknąć z pod nadzoru, schodziłem z bijącem sercem i skradałem się do konia od strony podwórza. Aquilino, który poznawał małe moje kroki rżał cicho, jakby unikać chciał, żeby go inni nie słyszeli. Moja radość za każdym razem była

  1. D’Annuncio urodził się właściwie na morzu w okręcie, ale młodość spędził w Pescarze i okolicach.