tak wielka, że uciec dawałem kurom, które trzymałem w zapasce mojej.
W rżeniu Aquilina drżała już niecierpliwość — a ja zniósłszy do stajni całe moje śniadanie i wszystko, co ze spiżarni ująć mogłem dla mojego małego, łakomego przyjaciela, cieszyłem się swoim śmiechem, który dziwnie mnie posilał, jak żaden śmiech późniejszy.
Drzwi z jednej strony stajni szły do szopy. Szopa ta zawsze prawie była ciemna i oświecało ją tylko przytłumione światło, przenikające przez barwne szybki krągłego okienka. Tu stał wielki kryty powóz ślubny, wybity niebieskiem suknem, z firankami jedwabnemi u szyb, klamkami srebrnemi u drzwi. Tu stała też kolasa z dachem dającym się wysunąć i dwukołowy koczyk. Wreszcie były tu przeróżne uprzęże, wiszące na ścianach, a które zawsze na nowo podziwiałem; chomąta, rzemienie, gurty, lejce, cugle, czyszczone sprzączki, pierścienie, które zawsze lśniły i długie bicze, które dostać najgoręcej pragnąłem.
Nie dajcie zaniknąć tym wspomnieniom.
Zostawcie tu dziecko, klęczące na ziemi, które okruch chleba, owoce odjęło sobie od ust i w ciemności je tu zbiera dla swego ulubieńca, zostawcie to dziecko, czujące pociąg do dziwnych przejawów życia i jego misteryi, na które rżenie konia działa, jak głos czarodziejski, a które uśmiechem swoim rozjaśnia twarz jakby światłem z głębin ziemi buchającem. I dajcie mi w tej radości jego i w tem jego poczynaniu rozpoznać obraz szybko mijającego szczęścia, które chwilami i dziś jeszcze błyśnie tu na mojem łożu męki.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Czy wtedy już we mnie zamieszkał demon liryczny, który wszystko przesadza i światłem zalewa.