Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/226

Ta strona została skorygowana.

Fala podnosi się, fala opada. Księżyca przybywa; potem zachodzi znów.
Ale i tej nocy sen mój jest bogiem bezlitosnym — bezlitosnym jak jego ciemny brat.
Ułagodzono nieco surowość mego leżenia w poziomie ustawicznym, ale nużące przepisy lekarskie nie ustają. Lekarz przytkniętemi palcami: średnim i wskazującym bada napięcie w obu moich powiekach. Czasem rozjaśnia się jego czoło, czasem znowu się marszczy. Zawsze jeszcze grozi niebezpieczeństwo, że dla uratowania, póki się da, drugiego zagrożonego oka, wyjąć wypadnie oko chore. Lekarz wstrzykuje tymczasem igiełką swoją wodę słoną, jakby zasilić chciał akwarium. Nie wie, co za cuda wywołuje jego ręka.
Dziś cudem takim jest życie na dnie morza. W zagłębieniach siatkówki otwiera się otchłań morska, jakaś nieznana mi przepastna głąb, w której spostrzegam niewidziane kształty i kolory, jakich żadne widmo świetlne jeszcze nie przedstawiało.
Czem są Syreny, Trytony, Nereidy i wszystkie pomysły mitu Neptunowego w porównaniu z istotami opisać się nie dającemi, które zaludniają moje bezkresne ogrody koralowe, w porównaniu z temi olbrzymiemi koloniami polipów w dolinach kamienistych?
Czem są dumnie starczące pałace królów i labirynty obłędne bajki w porównaniu z temi skałami z ambry i berylu, na których myriadami kwitną żywe gwiazdozbory anemon morskich.

„Pierwszy rzeźbiarz Bóg stworzył postać pierwszego człowieka z ziemi dziewiczej.“
Wciągam w siebie woń gliny wilgotnej, która leży w tych słowach przypominających mi się z lektury jakiegoś zapylonego foliantu.