czony rzemieślnik, ten ucieracz farb, ten udręczony lakiernik czuł tchnienie swoich proroków i swoich sybil, na pomarszczonem czole jego odbijały się bezustanne błyskania góry Tabor. Pracował tylko w natchnieniu i cudem. A trzonek jego pęzla był różdżką, czarodziejską.
Paznokciami oderwałem ułomek cennej materyi, okruszynę małą łupiny — a teraz oprawić ją chcę w pierścień żelazny jako podarek dla mego ducha, który nie zasypia.
I gdzież jest brylant oszlifowany, mogący się równać z tą okruszyną?
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Nigdy tak nie żałowałem, żem się zbudził.
Sen ten nasłał mi z pewnością Archanioł mego imienia.
Czy zachwyt zstępuje do błogosławionych z wyżyn, czy z głębin unosi się ku nim?
Co czułem, tego ani zniczem porównać, ani określić nie umię, ani nawet o jutrzence myśląc, która nagle wstaje z łoni mego ducha i opromienia mi głowę.
Było to w kwietniu, jak dziś, pod wielkanoc.
Chodziłem po tamie trawą zarosłej, na rękę trzymając dziewczę wymarzone. Miała podobnie, jak ja, siedemnaście lat i wonne jak bukiecik miała piękne imię toskańskie, którego nie zdradziłem w alcejskiej strofie srebrzącej się od wierzb w moim „Canto novo“.
Każdy krok podnosił nasze ciche rozweselenie.
Ona jednak z daleka spostrzegła matkę, która szukając nas, szła ku nam i powiedziała mi to.
Przystanęliśmy i drżeliśmy oboje, jak wierzby i zdawało się nam, że nagły ogień rumieńca nabiegł nam na twarz od stóp i niżej skądś, niż stopy, ze wstydu nad własną wiosną.