Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/236

Ta strona została skorygowana.

Dotykam się stronic. Papier jest delikatny i miękki jak liść, który więdnąć zaczyna na rąbkach.
Sirenetta mówi mi, że to są nuty na lutnię, zbiór pieśni do lutni i odczytuje mi tytuły: Passomezzo Wincentiego Galilciego-Intrada anglicana-Volta ursina-Pavana la crimata-Gagliarda passionata-Gagliarda di Diomede.
Zjawia mi się we wspomnieniach Arnold Dolmecz i jego mała towarzyszka, którą, nazywano Melodia, Holenderka pochodzenia hiszpańskiego, harlemski hyacynt, brunatny jak różaniec Filipa II na obrazie Juana Pantoji.
W Zurychu chodziliśmy w samotnym gaju jodłowym, prześwieconym od światła padającego z naw gotyckiego kościoła. Arnold miał z sobą lutnię, którą sporządził Marco Steger w Wenecyi, podobną do spodu galery, urobioną z dwojakich klepek, jasnych i ciemnych, a bardzo lekką. Lutnią tą wtórował swojej towarzyszce, pełnej wdzięku, powiedziawszy: „Ona nie zna sztuki śpiewu. A to jest największą jej zasługą.“
Przed sobą trzymał skrzynię instrumentu, jakby pulpit z nutami na niej. Oparta o zrąb omszonej całkiem jodły. Melodia śpiewała, kołysząc się nieco, czasem w śpiewie znacząc jakiś ruch senny, czasem przerywając, aby przypomnieć sobie słowa zapomniane starej pieśni.
Śpiewała stare pieśni trubadurów, jak pieśń Thibauda z Szampanii, króla Nawary: „Amors me fait commencier“, potom pieśń poczynającą się od słów; „L’autrier par la matinée“ i tę, która brzmi: „J’alloie l’autrier errant sans compagnons“.
Śpiewała stare pieśni angielskie z czasu tragików, jak pieśń Desdemony: „O willo, o willo, shall be