my garland“ jak ową przepiękna do słów Ben Jonsona: „Have you seen but a whyte Lillie.“
Jej samotne ruchy lekkie rozpinały od pnia do pnia śród tej jaśni alabastrowej nici pajęcze jakiejś zmarłej miłości.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Kiedy tak przesuwam między palcami miękkie stronice zeszytu z nutami, zdrzymnąłem się.
Miałem sen rozkoszny, jak ów o zarumienieniu się. Napiłem się najpiękniejszej pieśni świata.
Byłem w sali wielkiego zamku szkockiego. Czy w jakiej to innej było ziemi bez nazwy i bez klimatu?
Sala była nie wypowiedzianym cudem kolorów, przyozdobiona sztuką ludzką, jak ptak rajski boską. W adamaszkach, brokatach, aksamitach zieleń szmaragdu, zółtawość słomy, czerwień purpury, czerń kruka, ciemna zieleń pomieszana złotem złożyły się na niebywałe akordy z tą samą żywą mądrością, jaka jest w upierzeniu rajskiego ptaka. Karnacya kobiet i chłopców jaśniała tu żywiej, niż na pięknych płótnach Sir Joshuy i Gainsborougha.
Niektóre kobiety i niektórzy chłopcy głaskali na sofach delikatne futerka królików o wielkich uszach, centkowanych brunatno i szaro, biało i pomarańczowo.
A głos jakiś tak śpiewał, jakby ptak rajski porwał słowikowi jego sztukę nocy czerwcowych i jakby ją słoneczną mógł uczynić, albo podnieść jeszcze i zabarwić kolorami swoich piór.
A cała radość oczu nastrajała się na ten śpiew, to w nim tonęła, to z niego wynurzała się, to z nim odpływała, to z przypływem jego wracała.
Ach, czem są to tony, które odnaleść się silę, ty pieśni widzialna niedojrzanego ptaka?!