Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/250

Ta strona została skorygowana.

Tu, gdziem cierpiał, gdziem nadzieje roił, gdzie rozpaczałem, gdzie walkę toczyłem z potworami, gdzie rozmowy wiodłem z aniołami, gdziem krwawił się i płakał, tu oto dziecko moje spoczywa.
Jakżeż małą jest dziś wieczorem! Nie waży więcej niż dziewczynka umierająca, którą na rękach moich trzymałem całą noc.

Z oddali przychodzi mi to wspomnienie jak fala, której pierś zatrzymać nie potrafi.
Oto wstają we mnie; litość i rozpacz i strach i pragnienie krwią swą się dzielić i tchnieniem swojem i wyczekiwanie cudu — widzę światło złowieszcze wielkiego niedźwiedzia i drogę mleczną tak bliską ziemi, jakby dwiema smugami podnosiła się od niej ku bolom nadziemskim — widzę ruch sił jakichś nieznanych naprzemian płynących między morzem a górami i przelot szybki jakiegoś boga głuchego na modły, niebacznego na ofiary i drganie ustawiczne ciała i wolę życia broniącą się śmierci.
Jak teraz chodziłem w pokoju obszerniejszym, krokiem tak samo ostrożnym i cichym.
Od drzwi otworzonych do ciemnego pokoju drugiego, w którym bieliły się łóżko i kołyska, podszedłem do okna rozwartego szeroko ku gwiazdom.
W ramionach trzymałem dziecko kilkamiesięczne, wycieńczone cierpieniem, bledsze od swoich powijaków a z plamą czarną w kątach nosa, która mnie przerażała.
Natknąłem na śmierć między progiem a progiem, spotkałem się z nią przed framugą okna. Utkwiłem w niej oczy surowe i dzikie, chcąc się z nią zmierzyć.
Był to dom samotny w Kampanii Resiny.