Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/251

Ta strona została skorygowana.

A noc była czerwcowa.
Wulkan buchał od dni kilku; a oknem widać było ognie krateru, szerokie pasy płomienne, długie ścieki lawy rozżarzonej i zczerwienione w odblasku obłoki.
Lekarz odszedł był ostatnią nadzieję pokładając we śnie jako leku boskim. Mała nie płakała już i zdrzymnęła, kiedy na ramiona ją wziąłem i cicho po pokoju chodzić zacząłem.
Czułem tylko rytm mego ciała:
Nie szeptałem, ani śpiewałem, nie oddychałem prawie, ale kroki moje były niejako śpiewem, ale objęcia moich ramion były jakby kołyską, ale wszystkie moje członki układały się jakby do nakazu muzyki.
Pieśni ludowe mojej niańki wstawały z głębin we mnie i wiodły mnie.
Usta moje przypomniały sobie, że ssały torebkę maku owiniętą miękkiem płótnem.
Myśli moje wciąż krążyły między cieniem a snem, między życiem a śmiercią, między światłem nieba a ogniem ziemi.
Idąc ku oknu słyszałem ćwierkanie świerszczów, słyszałem stłumioną melodyę nocy. Idąc ku drzwiom słyszałem głuche uderzenia, które wydawały mi się nieznane, jak głosy niekończących się nabożeństw nocnych za zmarłych.
A na czas jakiś, kiedy odwracałem się, uderzenia te odmieniały się na miarę melodyi ziemskiej tak, że i trwoga moja zatracała się jakby w odpływie fal.
Ale w końcu zaszedłszy do odrzwi, gdzie stała śmierć wyprostowana, usłyszałem uderzenia silniejsze i straszniejsze.
Serce przerażone szybciej mi zabiło. Stanąłem odurzony.