Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/256

Ta strona została skorygowana.

Sirenetta zbliża się, aby mnie podtrzymywać.
Oto ostatni stopień.
Oto pokój parterowy.
Oto zielonawe światło za oszklonemi drzwiami, zakrytemi firanką koronkową.
Oto powietrze świeże, które napełnia mi usta spragnione, jak napój niezwykły smakiem nowym.
Oto ogród, liście, kwiaty.
Ręka moja sięga po bandaż. Ściślejszy on niż zwykle. Nie biały, ale ciemny. Nie ze lnu, ale z jedwabiu.
Oko moje czarno odziane nosi strój żałobny.
Ze swoim wdziękiem dziecięcym Sirenetta ujmuje moją rękę szaloną, prowadzi mnie do wysokopiennego krzaku róży i mówi: „Oglądaj tę różę małą.“
Co za tajemnica w tonie, który z dziewczyny i krzaku róży uczynić może jedną istotę!!
Kiedy tak trzyma między palcem serdecznym a średnim łodygę, róża wydaje się, jakby wyrosła z zagłębienia jej dłoni, jakby początkiem była jakiejś wiośnianej w niej metamorfozy.
Ma ona suknię na sobie w paski białe i zielone, zrobioną jakby na wzór srebrnej topoli, której świeże gałązki wszystkie drżą za powiewem, idącym od grobli.
Mała róża z niej wyrosła, jest kwiatem jej delikatności.
Tak jest czystą, tak chwiejną, z takim zbudowaną wdziękiem, że porównać się nie da z niczem cielesnem a chyba tylko z myślą świetlistą, wypowiedzieć się nie dającą.
Nie ma formy dziecięctwa, która mogłaby się jej równać.
Kolana ugiąć wypada i czcić ją.
Doskonałość jej szybko mija.