Serdeczny smutek rozstania podnosił cenę każdej godziny razem spędzonej.
Utrwalaliśmy się w zamiarze silnym śród bezczynności Wenecyi, w ciemnych mgłach miasta znikającego, które wojna — jak się zdawało — wyniszczyła aż do ostatnich resztek.
Zdwoiliśmy wysiłek czynności, co dzień na nowo podejmywanej, jakby przeniknąć miała brzemię ciemne i leniwe zalegającego smutku.
Jedna para mężczyzn, para wojenna odrodziła się w stworzeniu uskrzydlonego statku, który wieść ich miał i rany zadawać bronią wyżyn, bronią niebieską, kierowaną przez wolę jedną, jak włócznia o dwóch ostrzach młodego Greka.
Nie ma dziś na świecie szlachetniejszego związku, niż układ milczący, który z dwóch żywotów, z dwóch skrzydeł, jedną rodzi szybkość, jedno męstwo, jedną śmierć. Najtajniejsze drgnięcie miłości niewyznanej niczem jest w porównaniu ze spojrzeniami, które w godzinach mniej ciężkich utwierdzały w tych dwóch ludziach wierność dla idei, uczucie całej wagi ich postanowienia i bezmowne poświęcenie, czekające ich jutro. A śmierć, która zabrać miała nas obu, zabrała tylko jednego, sprzeczna z naszym układem, z naszem ofiarowaniem się, ze sprawiedliwością, ze sławą.
Szczytem sławy dla uskrzydlonej pary jest całopalenie — poświęoenie, w którem cała spłonęła ofiara.
Ogień jest ich prawdziwym losem. Ich skrzydła łoskocące stają się dla nich stosem płonącym.
Jak w ósmym kręgu piekielnym obydwaj są w ogniu, ale ogień ten jest niepodzielnym ich losem, objąć ma