Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.

Jakiś ruch, jakieś słowo, zapach, światło, łoskot śruby, pobłysk bagnetu, załom chorągwi, kapienie świecy, siniejąca ręka z paznokciami prawie białemi, plama niewyraźna na podłodze, syk płomienia strzelającego ku spojeniom ołowianym, odgłos pierwszej grudki ziemi na trumnę spadającej, dźwięk echowy wieczności: cała zgroza pogrzebna ze wszystkiemi swojemi szczegółami odbija się w nieubłaganej jasności moich wspomnień.
Czasem widzę siebie samego, jakby przyjaciel mój widzieć mnie mógł z swoich mar.
Czasem ja jestem trupem — i zarazem owym, co siebie samego — trupa ogląda.

Wielkie snopy światła olśniewają mnie z migającą idąc po sobie szybkością, jak w ową noc wrześniową, kiedy przechodziliśmy razem, podobni dwom ślepcom, cisnąc się wzajem, nad wybrzeżem zalanem deszczem nawalnym i kiedy błyskawice nieustanne raziły oczy, ilekroć otwieraliśmy powieki.
Pragnę chwili spoczynku, aby objąć jego twarz, jak ją widziałem raz ostani. Chciałem odnaleść w sobie tą część ukrytą mej istoty, która może wiedziała, że raz ostatni go widzę, podczas gdy sobie z tego sprawy nie zdawałem.
Jak obudziłem się owego ranka? Cóż to za sen był, który towarzyszył duszy aż do progów światła?
Jak drzewa, na które pada skośne światło słoneczne, tak i ludzkie wypadki rzucają za sobą cień długi, którego nikt nie odmierzy.

Oto wstałem, ubrałem się, mam płaszcz swój, odwagę moją, jak każdego rana. Nic nie wiąże mnie z domem. Dom ten mniej waży, niż namiot doraźny.

20