Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/30

Ta strona została uwierzytelniona.

Wolny jestem i plan swój mam — a plan mój jest wszystkiem dla mnie.
Życie ma tylko wartość pocisku, którym pięść wstrząsa, zanim go ciśnie. Kościom jakby wagi ubyło. W całem ciele żyje tylko serce.
Wychodzę. Ten mały dom ma bramę żelazną, która zamyka się przy zatrzaśnięciu.
Wichr. Deszcz. Kanał wyje.
20. grudnia. Łódź motorowa z Sant Andrea, warcząc przybija do brzegu. Noszę moje waliski i worek z listami.
Laguna jest wzburzona. Woda pieni się w bałwanach.
U steru łodzi stoi Sycylianin, z którym wdaję się w rozmowę.
Opowiada mi, jak okręty, na których przebywał, rozbijały się w Oceanie spokojnym i na wybrzeżu Tryesteńskim.
Przybywam do Sant Andrea. Beppino mnie czeka. Ma nowy ubiór, niebieską kurtkę, guziki złote i krótkie spodnie w kamaszach. Dziwne to czyni wrażenie. Jestem krótkowidzący, nie poznaję go zrazu. Coś nieokreślonego unosi się w tej chwili między mną a nim.
Kroczę po przez łodzie i wstępuję na ląd. On mi towarzyszy z tą ustępną grzecznością, którą zawsze zachował nawet w ścisłem naszem obcowaniu, a bora silniejsza dmie tu wzdłuż zamulonego brzegu.
Wchodzimy do baraku drewnianego. W korytarzu gorąco. W piecu pali się... czerwienieje żarem.
Prowadzi mnie do swojego małego biura, pokazuje mi gałązkę jemioły, którą dostał, a którą zabrać chce ze sobą do samolotu, aby mu się szczęściło. Każe pochować walizki i wór.

Godzina to właśnie śniadania.

21