chodzę do łodzi motorowej wraz z Manfredim, Albertem i Brescianim, który ma wyraz jakiejś zadumy.
Beppino zadowolony jest, że przyjdzie jutro na śniadanie do mnie, na ostatnią biesiadę przed lotem — bez powrotu.
„Jedzmy i pijmy, towarzyszu. Jutro będziemy paszą dla ryb!“
Oczy śmieją mu się w dziecinnem uniesieniu. Żegnamy się. Stoi na pokładzie wielkiego statku i patrzy za mną.
Dwa lub trzy razy odwracam się, abu mu ręką przesłać pozdrowienie. Znika.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Zimno — deszcz pada — wiatr. Otuliłem się w mójwielki szary płaszcz.
Laguna jest brudno-żółta, wzburzona. Mija nas czarna łódź z czerwonym żaglem.
Pogrążyłem się w milczeniu, podczas gdy przyjaciele moi rozmawiają. Mówią o nim. Manfredi zamierza urządzić krotochwilę. Oto w karnawale (a więc będziemy karnawał mieli w tej rzezi ludzkiej? zapusty niekończącej się zabawy?) w karnawale przebrać by można kilku majtków jako serbskich oficerów w łachmanach, rozczochranych, brudnych i posłać ich, niby „misyę serbską“ do zwiedzania placówek w Sant Andrea, aby ucieszyć się wściekłością komendanta.
Nastąpił wybuch wesołości, prawie rzewnej... tak go kochaliśmy, tak lubowaliśmy się w jego osobliwej żartobliwości.
Ponura wilgoć powietrza tłumi jednak śmiech i dowcip pomysłu,[1] Luigi Bresciani zabiera się do
- ↑ Dla orjentacyi podaje się położenie kilku w opowiadaniu wymienionych gmachów i miejscowości: