Nadjeżdżamy. Skaczą na pomost, wstąpują. Pytam oficera straży o Giuseppa Miraglię. Wskazuje mi drzwi. Wchodzą.
Na małem łożu na kółkach leżą zwłoki. — Głowa obwiązana. Usta zamknięte. Prawe oko zranione, zsiniałe. Prawa szczęka złamana, poczyna się pośmiertne rozdęcie.
Twarz oliwkowo-żółtawa — z wyrazem niezwykłej pogody.
Warga górna wystaje nieco, trochę nabrzmiała. Nozdrza zatkane watą.
Wygląda, jak indyjski książę z białym turbanem.
Żółtawe ręce skrzyżowane na piersi.
Obie nogi owinięte białemi paskami.
Prawa stopa złamana, gruby palec jednej ręki złamany. Jedna noga złamana. Kilka żeber połamanych.
Ma na sobie kurtkę niebieską z guzikami złotemi, wczorajszą.
Chcą mnie odciągnąć... wzbraniam się, pozostaję na kolanach. Proszę, by mnie zostawiono samego.
Kiedy zostałem sam, schylam się nad zmarłym, wołam go kilka razy. Łzy moje padają mu na twarz, nie odpowiada, nie rusza się.
Znowu zesuwam się na kolana. Hałas dnia.
Odgłosy łodzi motorowych, posuwających się w kanale. Stuk kroków na bruku.
Wchodzi majtek z paczką świec; umieszcza cztery świece w kątach łóżka.
Wchodzi Luigi Bologna; wchodzi Carlo della Rocca. Nie mogę się ruszyć, nie mogę się podnieść.
Ktoś u stóp zmarłego kładzie bukiet kwiatów. Zdaje mi się, że to Silvio Montanarella, najmłodszy lotnik.
Wchodzą dwaj majtkowie z osadzonemi na kara-