binach bagnetami, przystanęli u wezgłowia małego łoża i pozostają tu nieruchomi.
Inny majtek w głębi, w ścianie naprzeciw okna przytwierdza chorągiew statku wojennego.
Jedna chorągiew leży już na poduszce.
Po niejakim czasie, nie wiem jak długim, majtek przychodzi z inną paczką świec i otwiera drzwi w ścianie przeciwległej mi.
Drzwi były zamknięte.
Słyszę głosy jakieś. Dwaj majtkowie dźwigają na noszach ciało Giorgia Fracassiniego, które po dwóch godzinach odnaleziono między podartemi żeglami i pokręconemi linami, kiedy przenoszono szczątki samolotu do Sant Andrea.
Przechodzą przez próg i w drugim pokoju stawiają nosze.
Wstaję, idę tam, aby zobaczyć zwłoki. Przypomina mi się dzień nad Trystem, jego zlecenia o zapotrzebowaniu benzyny, jego bystrość, z jaką ukrył dwudziesty pierwszy worek i tricolore.
Wygląda, jakby spał — wyraz twarzy ma spokojny, surowy. Nosi swój ubiór ciemny, skórzany.
Wydaje się mnichem, uświęconym przez śmierć. Jego męska twarz, zawsze prawie lśniąca, ociekająca potem, z oczami jasnemi, płonącemi, czołem prostem, nosem orlim, spokojna jest teraz, wyszlachetniona. W rzeczy samej spoczywa.
Wracam do przyległego pokoju i znajduję ciało mego towarzysza, przykryte czarnem suknem z brzegiem złotym.
Twarz jego zakryta jest jeszcze muślinem.
Majtek chce właśnie zdjąć z poduszki banderę i zastąpić ją małą chorągwią Czerwonego krzyża. Bronię