mu tego. Bierze ją i rozwiesza na ścianie przyległego pokoju.
Po lewej i prawej stronie czarnego sukna rozkładam czerwień i zieleń: magnetyczną siłą życiową wojennego tricolore morskiego.
A białem spojeniem jest kokarda.
Idą po inną chorągiew dla Giorgia.
Wchodzi Umberto Cagni w towarzystwie innych oficerów. Widzą go rozpalonemi mojemi oczami. Zbliża się, odkrywa twarz zmarłego, szepce coś niezrozumiałego dla mnie. Idzie też oglądać Fracassiniego. Potem podchodzi do mnie. Oparty jestem o ścianę i wysilam się, abym zapanował nad zgrozą. Bierze moją rękę, ściska ją i mówi szorstkim, żołnierskim, prawie surowym głosem: „Dzień dobry!“ Poczem odchodzi.
Rozlega się huk i turkot łodzi motorowej. Odpływa szalupa.
Oto zjawia się Manfredi Gravina, oto Alberto Blanc.
Nie ruszam się. Majtek kładzie pod moje kolana czarną poduszkę, poduszkę klęcznika.
Noc nastała. Słyszę pierwszy krzyk z fortyfikacyi: „Baczność — co w powietrzu!?“ Myślę o Renacie, myślę o kwiatach, które złożyła dla niego w naszych wazach.
Wstaję, wychodzę na pomost.
Złoty księżyc nisko na niebioskłonie świeci wprost na mnie.
Zstępuję do łódki, wracam przez kanał. Migają przedemną znowu: mur ogrodu, brzeg z drzewami nagiemi, czarne cielsko balonu.
Genua towarzyszy mi, aby zabrać przygotowane przezemnie paczki i aby je oddać Albertowi Blanc, który przewieść je ma do Rzymu.