Nowy poczyna się dla mnie czas. Toczy się we mnie walka między obrazem żywym, wciąż odtwarzanym we wspomnieniu a nieruchomem ciałem.
Kiedy smutek mój i ból stają się nie do zniesienia, a całun czarny wydaje mi się czemś nieistniejącem, kiedy miłość moja wierzyć zaczyna, że mój towarzysz spi sobie tu spokojnie w swojem łóżku w Sant Andrea, tedy wstaję i podnoszę biały muślin. Pokazuje mi się obrzmiała twarz. Usta zamykają się coraz więcej, przypieczętowują coraz silniej. Kolor bronzowy ciemnieje.
Jestem do cna wyczerpany. Carlo wchodzi w swoim czarnym tużurku i prosi mnie, abym poszedł nieco spocząć. Opieram się.
Straż marynarzy zmienia się co dwie godziny. Wszyscy prawie są piękni, rośli, poważni mężowie z szlachetnym wyrazem holu. Mają pasy rzemienne i ładownice. Ubrani są w uniformy ciemno-niebieskie z kołnierzami jasno niebieskiemi — kapturki noszą sukienne.
Bije piąta. Z najbliższego fortu dochodzi krzyk; dalsze odpowiadają.
W kanale plusk ciągły. Moje stopy zmarzły na posadzce nagiej. Zimno przenika wszystkie moje kości.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wstaję i idę rzucić się na łóżko w pokoju na pierwszem piętrze. Majtek prowadzi mnie przez ciemne korytarze. Przed drzwiami pokoju śpi sternik, siedząc, oparłszy ramię na poręczy krzesła a twarz na przegubie łokcia. Wchodzę. Pokój jest biały, łóżko białe.
Nad łóżkiem świeci lampa elektryczna. Choć mnie razi, nie mam odwagi jej zgasić.
Posługuję się wielkim, szarym płaszczem do przy-