Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/47

Ta strona została uwierzytelniona.

Wracam do domu, zupełnie wyczerpany. Rozbieram się. Zdaje mi się, że uniform ma zapach śmierci. Tym samym zapachem trąci bielizna. Zdejmuję wszystko. Biorę ciepłą kąpiel. Czy jest we mnie coś z trupa? Nagle przychodzi mi na myśl, czy też zmyto ciało poranione zmarłego, zanim je ubrano.
W domu zaległy: pustka i smutek I wspominam weselsze chwile:
Jego delikatne uczucie rozmiłowane w moim małym Watteau, jego uśmiech mandaryna, kiedy kreśliłem mu krótko obraz poety dalekiego wschodu.
Renata przychodzi. Jest blada, nie spała. Wypytuje mnie. Odpowiadam.
Muszę w czas południowy wrócić do szpitalu Sant Anna. Zamawiam wieniec i kilka bukietów róż.
Renata chce iść ze mną. Nic prawie nie jemy. Łódź czeka — jedziemy.
Wenecya szara cała. Wszędzie śmierć. Mewy w gromadach nad zatoką. Ich śmiech zachrypły rozlega się nad powierzchnią smutnej wody.
Renata niesie bukiet czerwonych róż, obwiązany wstążką niebieską.
Milczenie.
Proszę ją, by zapanowała nad sobą. Patrzy na mnie dwojgiem oczu odważnych.
Jesteśmy u miejsca wylądowania. Wychodzimy. Niema żadnego oficera na straży.
Renata składa róże u stóp zmarłego, klęka i modli się. Twarz przykryła rękami. Nie płacze.
Po kilku chwilach bolesnych budzę ją, odciągam. Odjeżdża sama. Zostaję.
Dwadzieścia cztery godzin minęło po jego śmierci.

Przypatruję się twarzy... nabrzmiała, zczerniała, nabiegła krwią w otworach nosa, w kątach ust.

38