Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/53

Ta strona została uwierzytelniona.

grzebie. Powiada mi, że ojciec, stary i chory nie przyjdzie. Niedługo czterdzieściośm godzin minie. Postanowiono, że dziś o czwartej po południu przypieczętuje się wieko trumny ze zwłokami.
Żegnam się. Wracam do domu. Dzień jest tak piękny! Zdaje mi się, że nigdy piękniejszego nie widziałem. To 23 grudnia, to nasz dzień.
Los za jednym razem nietylko uśmiercił mojego towarzysza, ale jakby na pośmiewisko głębinom morza odjął dzień jeden chwały. Słońce wznosi się z niezwykłą jakąś siłą, która w mojem strasznem wyczerpaniu wydaje mi się nadzwyczajną.
Wchodzę do domu, jakby z krzyżami wpół utrąconemi, skrzywiony. Każę zamknąć okiennice.
Zdejmuję ubiór, przesiąkły śmiercią. Chustka, którą wyjmuję z kieszeni, ma zapach kwiatów zwiędłych i wosku roztopionego.
Renata przygotowuje jeszcze jeden bukiet róż. Chce ze mną wrócić tam... do szpitalu Sant Anna.
Najmujemy gondolę.
Woda jest lazurowa, szczęśliwość przepływa powietrze złote, gromady mew śmieją się swoim chrapliwym śmiechem.
Przybijamy do ogrodów, aby trochę iść pieszo. Grunt pod nami twardy, dźwięczący. Drzewa obnażone, smutne. Kiedy gałęzie oglądam, zdaje mi się, że załamują się pod bolem, pod moim własnym bolem.
Schodzimy znowu do gondoli, jedziemy przez kanał wzdłuż brzegu z nagiemi drzewami. Balon na uwięzi kołysze się bezmyślnie w powietrzu nad czarną swoją klatką.

Izba ze zwłokami pełna jest nowych wieńców — zaduch tu coraz większy.

44