Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

Renata klęka, składa róże, modli się. Wychodzi, odjeżdża. Wraca w gondoli, sama ze swoją tajemnicą.
I rozpoczyna się najstraszniejsza męczarnia. Czwarta już, ale trumny jeszcze nie gotowe, a ten, co je lutować ma, jeszcze nie przyszedł.
Około piątej, czy szóstej odór śmierci w izbie staje się nieznośnym. Wychodzę, wracam, wychodzę znowu.
Spotykam dobrego towarzysza broni, młodego sternika, który złożył już próby swojej odwagi. Odciągam go na stronę, idę z nim na deski pomostu i mówię z nim. Pytam, czy chciałby zastąpić poległego w przedsięwzięciu dalmatyńskiem.
Waha się. W końcu mówi, że w żadną nie wierzy możność dobrego wyniku, że jednak jako dobry żołnierz posłuszny będzie wyraźnie mu danemu rozkazowi.
Dodał: „Jeden tylko motor. Aparat jest niepewny. Lot potrwa blisko dziewięć godzin. Z pewnością spadniemy i zostaniemy w morzu. Nie ma co liczyć na pomoc łodzi torpedowch. Ja zresztą przywykłem godzinami trzymać się na wodzie.“
„A ja szybko nawykam do wszystkiego,“ odpowiadam na to, odnajdując na chwilę mój uśmiech.
Zapał zamknięty w sobie straconego mego przyjaciela wstaje w mej myśli. Widzę znowu jego ręce u steru, jego zielonawe oczy za szkiełkami maski. I czuję, że nigdy może nie znajdę już partnera w mojem zamiłowaniu do ślepego losu.

Postanawiamy rozmówić się z komendantem Valli. Wobec mojej zastygłej w twarzy stanowczości, młodzieniec zbiera się w sobie i zapewnia mnie, że szczęśliwym będzie spróbować lotu ze mną, jeśli okaże się potrzeba. Ale jeden z jego towarzyszy broni, nad-

45