Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.

kiem. Wyłożona ołowiem, spoczywa na złoconych nogach.
Podpieram swoją brodę, aby zatrzymać szczękanie zębów.
Majtkowie podnoszą prześcieradło. Ułożenie zwłok zaburza się. Widzę, jak ręce skrzyżowane rozlatują się, jak nogi związane się chwieją, jak głowa bezwładnym ciężarem swoim opada ku ramionom majtków. Widzę, jak ludzie nad trumną, dwaj rzemieślnicy śmierci u głowy i u stóp regulują złożenie zwłok z obojętnością, jakby szło o towar spożywczy.
Przez kilka chwil pochylone ciała majtków przesłaniają mi widok zmarłego. Owi dwaj ludzie kierują grupą majtków przyciszonemi słowami: „Bliżej tu, bliżej tam! Tak. Teraz w dół! Tak. Miara jest dobra — najdokładniej)“
Miara jest dobra: ciało najściślej wchodzi do trumny. Związane nogi przytykają do jednego końca, głowa do drugiego.
Jakaś kamieniejąca trwoga owiewa mnie. Czuję w duszy odzew duszy Luigiego Brescianiego najdelikatniejszej, najbardziej oddanej, najczystszej.
Sam zbliżam się, klękam, patrzę na zwłoki, składam bukiet róż na jego biedne nogi związane.
Ręce są żółte, twarz poczerniała, prawie jak twarz mulata. Usta zamknięte są kłębem waty.
Mam odwagę dotknąć jego rąk wargami.
Wstaję, dusząc się od tłumionego łkania, odwracam się, idę do Luigiego, który bez kropli krwi w twarzy, usta wykrzywił w bolu kurczowym, jak dziecko małe. Szlochając chylę twarz na plecy jego.

Słyszę, jak małe łoże toczy się na kółkach koło mnie, popychane ku drzwiom otwartym w głębi, wychodzącym na dziedziniec kościelny. Powietrze z po-

47