dwórza napływa i wywietrza nieznośny zaduch pozostały po kwiatach, wosku i rozkładającem się ciele.
Znowu otwieram oczy.
Trumnę nakryto metalowem wiekiem. Człowiek, lutujący, trzyma w pięści lampę, której płomień językiem niebieskim o żółtem ostrzu syczy i sykiem swoim napełnia powietrze.
Jeden z dwóch ludzi trzyma lampę, służącą do roboty, drugi świeci mu odłamkiem świecy.
Drzwi do przedsionku stoją jeszcze otworem. Zimny prąd powietrza nachyla płomyki świec. Topią się i kapią. Dym kopcących świec zalatuje mi w nos.
Człowiek trzymający lampę jest młodzieńcem o ciemnej cerze, z twarzą jakby zastygłą, wielkiego wzrostu, silnej budowy. Drugi liczy już jakąś pięćdziesiątkę; twarz jego poorana, wąsy i włosy ma szpakowate. Stoją obok siebie zgięci, trzymając rurkę, lutownik, sztabkę cyny do stapiania i pracują nad spojeniami trumny ołowianej.
Słyszy się syk płomienia przesuwanego po ołowiu.
Wszelki głos inny przygłuchł. Milczenie tu tylko zaległo i — ten syk. Czasem przybiera on jakiś rytm: przypomina stuk motoru.
Pryskający ogień pieczętuje wieczność. Czas jest nieskończony.
Przy każdej przerwie myślę; „Oto dokonało się!“ — ale syk wszczyna się na nowo.
Człowiek ściera pot grzbietem ręki i dalej pracuje. Drugi ogląda bok już zlutowany, przykładając twarz do spojenia i patrząc z ukosa. Znajduje błąd, zwraca uwagę towarzyszowi, który jeszcze raz podchodzi i płomieniem miejsce przeciera.
Jest to druga stacya rozstania się. Oto zmarłego oddalono odemnie, zamknięto go, sam jest, już jest