własnością grobu. Niedługo oddadzą go kościołowi. Jutro poniosą go na cmentarz, złożą go w kostnicy, w obcem, nieznanem miejscu. Trzykrotnie oddalon odemnie!
W jednym z dni najbliższych pogrążą go w ziemi, zesuną w grób, pogrzebią. Czterokrotnie oddalon odemnie.
Oto wydawał się jeszcze moim, choć już rozkładał się, choć tak zniekształcony. Teraz uwięziono go.
Róże ma na złamanych swoich nogach. A powstać nie mógłby, choćby go i Chrystus wołał. Płyta ołowiana naciska go. Dokonano zalutowania, pieczęć jest szczelna.
Tam on już — i nie owiewa go powietrze nasze, powietrze, którem ja oddycham, ale powietrze grobu, powietrze wieczności, którego nie wchłoną jego płuca między żebrami.
Siwy człowiek bada jeszcze raz lutowania, oświetlając je ogarkiem, który mu prawie opala palce. I jeszcze znajduje wady. Znowu więc przykłada syczącą lampą, która już w kącie stała. Płomień znowu pryska a wreszcie wszystkie szczeliny gładko są spojone.
Jakiś głos ponury, wszelkiego uczucia pozbawiony woła: „Trociny!“
Odwracam głowę. To lekarz szpitalny, lekarz marynarki, mały, siwy, pilny, dokładny. Powtarza: „Teraz trociny!“
Nie rozumiem, a zwrok mój szuka po całej posadzce.
Opodal, u nóg moich dostrzegam coś białego, co znużonym oczom moim wydaje się, jakby liście róż, róż Renaty.
Schylam się nieco; są to strzępy waty. Dalej w środku pokoju znowu widzę tę plamę ciemną, którą zauważyłem był pod łóżkiem.