To krew, krew i ropa, co pociekły przez materace.
Serce mi omal nie pęka — stratowane. Majtek przynosi trociny i widzę, jak owi dwaj ludzie rozrzucają je na wieko trumny. Po co?
Aby kruszec uchronić od wilgoci.
Aby zaś trociny lepiej wcisnęły się między trumną drewnianą i ołowianą, biją obaj szybko dłońmi, o ściany drewniane trumny, jak masażyści to czynią, nacierając muszkuły. Wiem, że ten sposób w ich sztuce oznacza się jakimś specyalnym wyrazem. Trumna stęka. Zamykam oczy.
Wyobrażam sobie, że leżący tam przyjaciel mój obudził się i wewnątrz stuka. Czuję jak wyczerpany mój umysł bliskim jest obłędu i halucynacyi.
„Dosyć! dosyć! krzyczę w sobie, ale piersi moje nie wydają krzyku.
Owi ludzie ciągną dalej swoją robotę jak najdokładniej, aż wszystkie wypełnili luki. Potem rozsiewają po wieku trumny resztę trocin.
I przynoszą drewniane wieko, które stało nachylone ku ścianie.
Płomień lampy, postawionej na ziemi, obok okna zakrytego chorągwią, wciąż syczy. Wieko drewniane idzie na swoje miejsce, naciskane, przymknięte. Jeden z ludzi przytwierdza i zaciska śruby.
Na wieku jest krzyż złocony i tabliczka mosiężna z napisem.
Jeden z majtków tymczasem ścierką uwiązaną do drążka, wyciera na podłodze plamę krwawą. Kiedy skończył, przechodzi koło mnie z drążkiem podniesionym w górę i ścierką zwisającą i prawie mnie dotyka.
Trumna ostatecznie gotowa. Jest około siódmej wieczorem. Słychać wołanie z szańca.