Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

obrzmiała. Znowu minąła noc. Trzeci to już dzień. Rozkład postępuje.
Zimny deszcz wstrząsa mi kości. Dotykać śmierci, przeniknąć śmiercią a mieć serce żywe.
A przecież my dwaj raz jeszcze jesteśmy tu sami ze sobą, jak w unoszącym się samolocie. Wszyscy inni wydają mi się obcy, nawet brat. Jesteśmy sami.
Kapłan odprawia mszę żałobną. Z głębi kaplicy rozlega się poszept modlitwy majtków, stłumiony, chrapliwy chór.
Ciało moje znieruchomiało. Kolana mnie bolą, ale nie jestem w stanie się ruszyć.
Ksiądz, przy którym noszą dwie świece, przystępuje teraz z książką do trumny: odczytuje modlitwy za zmarłych.
Ale przyjaciel mój wciąż jeszcze jest ze mną. Po skończonym obrzędzie czuję, że kilka jeszcze stopni przejść muszę w naszem rozstaniu się.
A on tu jeszcze jest, jeszcze jest mój. Czuję jego rozpadające się ciało, widzę białe róże na jego nogach związanych.
Ale czterech majtków zbliża się do trumny, aby ją unieść na szerokich pasach. Wynoszą go.
Serce ściska się, drga kurczowo. Zmarły znowu dalej odemnie odchodzi.
Ruchem instynktowym przystępuję i kładę moje ręce pod trumnę — czuję jej ciężar. Całun okrywa mi ramiona aż do łokci.
Idę i nic nie widzę, jak tylko coś czarnego i złotego i kwiaty. Bukiety Renaty są tu, związane wstążką niebieską obok moich.

Idziemy... idziemy. Czuję bliskość wody. Idziemy po bruku. Za mną szybko podąża trumna druga.

53