Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/63

Ta strona została uwierzytelniona.

Przed pomostem stoi czarna, srebrem wyłożona szalupa ze sterem pokrytym suknem czarnem.
Jestem na samej krawędzi. Trumna chwieje się, umyka mi. Nie dotykam jej więcej; zamykam oczy.
Majtkowie składają ją do łodzi, wstawiają tak, że stopy zmarłego skierowane są ku przodowi. Drugą trumnę składają obok.
Potem idą wieńce, wieńce, wieńce, jeden za drugim. Wydaje się to snem, widowiskiem, jakąś figurą z tańca.
Pod niebem szarem żółte kolory jaskrawo się odcinają, czerwień płonie. A wciąż przychodzą wieńce, noszone przez majtków, wieńce bez liku.
Przechodzą przedemną, kładzie się je do łodzi, wypełniają łódź z trumnami i jeszcze dwie łodzie.
Wydaje się to, jak uroczystość czerwcowa, kiedy łodzie przybywają z wysp, kwiatów i owoców pełne.
I jeszcze przychodzą wieńce, jeszcze. Zatacza to, jakby ruch kolisty, jak figura taneczna, jak obrzęd święty: jest w tem coś starożytnego, pogańskiego. Zdumienie tłumi ból.
Łodzie są przepełnione. Motory jęczą. Pochód na morzu porusza się, przechodzi pod mostem drewnianym, na którym tłum ludzi ciśnie się, oglądając i płacząc.
Ten lud zgięty, milczący na moście czyni z siebie girlandę współczucia.
Łódź z dwiema trumnami holują. Z lewej strony płynie obok niej łódź z kwiatami, z prawej gondola czarna z kajutą, w której widać księdza i ministranta.
Powoli przesuwa się pochód po lagunie bezbarwnej i tnie je w blade bruzdy, bruzdy śmierci wzdłuż kanału znaczonego palami.

Woda stoi nisko, szybują w niej małe łódki.

54