Oto mury czerwone, które otaczają wyspę umarłych.
Odwracam się i oglądam tam w dole Casino degli Spiriti, ogrody Tomasa Contarini, miejsca naszych zabaw (letnie wieczory, wieczory księżycowe, gondole pełne kobiet, co nie były nasze; melancholia, lekceważenie.)
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Jesteśmy nad brzegiem, pod murem z kruszących się cegieł, przesłonionych cyprysami.
Przybijamy.
I snem się to wydaje z za morza, z za światła.
Czuję znów pod sobą kamienie brukowe. Znowu idę za trumną, znwu jej dotykam, biorę ją na ręce.
Wchodzimy do ogrodzenia, pod portykiem. Idziemy ku drzwiom, do kostnicy, z której w poniedziałek dopiero przeniosą obu zmarłych do grobu.
Nie odsuwam się od całuna. Wchodzę do izby zimnej, białej.
Trumnę złożono na dwóch podstawkach. Przykryta jeszcze całunem i mojemi kwiatami.
Podczas gdy siły wszystkie zbieram i raz jeszcze żegnam przyjaciela (ciało jego trzęsą ciągłe poruszenia i ponawiane próby ustawienia stałego trumny), rozpoczynają wnosić wieńce.
Niektóre są niezmiernej wielkości. Kładą je obok ścian, jeden na drugim. Jest ich sto, więcej niż sto.
Zapach nieznośny. Kwiaty żywe, kwiaty zwiędłe. Pełna ich cała izba. Aby miejsce zrobić, musi się wieńce ścisnąć przydusić, podeptać. Czuję, że tracę przytomność. Wynoszą mnie na powietrze.
Zdaje mi się, że kwiatów już nie będę mógł kochać. Zatruła mię ta woń grobowa.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |