Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

To tylko pauza. Jest już własnością, cmentarza, ale jeszcze nie ziemi. Grób już wykopany, ale wypełnią go dopiero po dniu świątecznym.
Męka moja stępiała. Ogarnął mnie rodzaj ponurego, gnuśnego bezwładu.
Renata milczy, kryje się ze swoją tajemnicą, patrząc z pod rzęs gęstych oczyma utkwionemi gdzieś, oczyma o kroju oczu nieugiętych orłów rzymskich.
Dom pogrążył się w ciszy grobowej a otacza go woda martwa, jak wyspę, na której zostawiłem mego przyjaciela.
Pałac Leoni ze swoją trawą uwiędła, ze swoim wyrazem dzikiej pustki wygląda tu nad kanałem jak legendowy zamek.
Białe pawie nie krzyczą tam na schodach marmurowych, zielskiem zarosłych, ale mewy zrywają się raz wraz do lotu nad ciemno-niebieską wodą, a zniżają się w locie i unoszą, cichsze od płatków śniegu w dzień bez wiatru.
Ktoś dzwoni.
Nie mogę słyszeć dzwonka bez wzdrygnięcia się.
To Rozalinda, pogrążona w smutku, zasłonięta, z rękami wyciągniętemi do mnie. Nie spodziewałem się jej juź.

Wieczór szybko zapada.
Muszę ją odwieść do stacyi.
Wołam gondoliera.
Wchodzimy do ciemnej kabiny łodzi. Cały kanał jest ciemny. W kajucie nie widzę jej. Jest to ta sama ciemność, która tam być musi w trumnie pomiędzy wszystkiemi wiednącemi wieńcami.

Oto wieczór zapadający na wyspę zmarłych; dziedziniec kościoła tam jest pusty, studnia smętna jak

58