Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.

Wygląda, jakby mnie nie rozumiał. Usiłuje połknąć swój ciężki kęs.
„Oczekiwał mnie“ — dodaję. „Gdzie jest?“
Nie odpowiada. Odwraca się i idzie do przyległego pokoju.
Cisza jest taka głęboka, że z mego miejsca słyszę, jak żuje. Wiatr uderza w szyby, że dzwonią. Widać na nich plamy po kroplach deszczu. Obliczam paski pionowe na tapetach i sęki w drzewie ławki. Jest coś w powietrzu, co skłania mój umysł do tłómaczenia sobie najmniejszych znaków. Żołnierz wraca z paką futer. Zawalane są plamami brunatnemi, obryzgane krwią zaschłą. Składa na ławce przeraźliwy ten ciężar, jak wyładowuje kupiec pakę sukna, aby je odmierzyć na łokcie.
Są to okrycia zwłok Alfreda Barbierego, który wrócił z wyprawy do Lublany.

Powietrze jest jak lodowy kryształ. Podobne jest zupełnie do tej duchowej powłoki lodowej, która obciska głowę zmarłego w pierwszej godzinie pośmiertnej.
Bieg prosty mojego auta tnie to powietrze, jak dyament szkło. A szum przeszywa mi mózg.
Zajeżdżam do Cominy. Rzeź nie zastrasza serc wojowniczych. A towarzysze moi przyjmują mnie nie bez uśmiechu. Czuję, że w godzinę południową głód więcej młodzieży dokucza, niż wszelka inna troska.

Wybieram się na jedną jeszcze drogę krzyżową. Wchodzę do małego pokoju, w którym Oreste Salomone leży na polnem łożu. Zrazu tylko widzę bandaż na jego głowie — chwilę później widzę tylko wielkoduszne jego oczy osadzone w dwóch dołach jego bladej twarzy.

62