Zdaje się, że i on, jak dwaj inni, stracił w zawierusze i w huku potyczki, wszystką swoją krew, choć pocisk zerwał mu z głowy tylko pas skóry i pukiel włosów, przebiwszy jego hełm twardy.
Jest jak słoniowa kość bez żył krwionośnych — jest coś świętego w jego ranie. Siły go opuściły. Siła nad ludzkiego jego przykładu rozlała się na świat cały. Nie ma jej już w nim. Czyn jego wzniósł się jak wieczysta kolumna nad leżącym i cierpiącym.
Wszystko dopełniło się — wszystko dokonane. Pokój między czteroma ścianami jest jak trumna o czterech deskach.
Wielkoduszność nagrodę znajduje, nie większą od monety. Obok poduszki między lekarstwami we flaszkach, błyszczy medal nowy, w odcisku bez wdzięku wybitym.
Ręka bohatera słaba jest, jak dziecka. Ściskam ją w ręce mojej — jakby uczestniczyć chcąc w jej chwale — a z trwogą świętą, w której drży pragnienie poświęcenia się bohaterskiego, która oczyszcza mnie z wszelkiej nędzy, z wszelkich grzechów.
Zanim mówić zaczyna, pożera mnie myśl o niesprawiedliwości losu. Miejsce na przedzie areoplanu w wyprawie odwetowej na Lublanę dla mnie było przeznaczone, miejsce do kierowania i walki — obok ciemno-sinej broni.
„Czekaliśmy na ciebie aż do północy.“ — mówi asceta z kości słoniowej.
Wyobrażam sobie daremne oczekiwanie w źle oświetlonej kawiarni na pustym placu.
Nad tak wielkiem, losowem postanowieniem radzić musiano przy zwykłym stole kamiennym śród mętów wódek i popiołu cygar.