bnieje coraz więcej. Pauzy stają się coraz dłuższe. Nie mam litości. Podniecam go mimo jego znużenia. „Powiedz mi!“
Nie opowiada mi o tym drugim, mówi o mnie poecie i mej poezyi, o mnie bojowniku i mej odwadze. Cieniem jestem, który powrócił z krwawej drogi po niebie. Uskrzydlonym jestem cieniem, który słucha mitu o sobie samym.
Głowa poległego, chwały pełna, dwie miała rany otwarte. Z jednej krew obryzgała towarzyszów broni, z drugiej rozpryskiwała się w rannym wietrze.
Odrazu widzę jak u chorego powieki zapadają na wielkie oczy brunatne i wklęsłe oczodoły wypełniają się łzami.
Milczenie. Kładę lica na krawędzi poduszki i trwam tak w nieruchomości, z bolem moim, silniejszym od nas obydwóch, z bolem, który ma istotę i wyraz jakiegoś jestestwa zwycięskiego.
I znowu jest nas troje, jakby na wojennym statku powietrznym.
Czy na nową wyprawę? W którą inną stronę nieba?
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Powietrze znów ścina się w kryształ lodowy, który wrzyna się ostrzem dyamentu w szybkość mojej nowo podjętej jazdy. Wydaję się sam sobie na pół tylko żywym. Pół duszy mi uszło, druga połowa jest w drodze, zajęta cielesnością tego padołu i ogląda mechanizm swojej tragedyi.
Myślę o przyrządach Męki Pańskiej, opartych o drzewo, które już nie dźwiga ciała umęczonego. Myślę o wielkich krzyżach, wzniesionych na rozstajach dróg, o krzyżach bez ukrzyżowanego, na których wierzchu czuwa kogut, co po raz trzeci nie zapiał.