Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/80

Ta strona została skorygowana.

rzone żelazo na kowadle, oto teraz wyciągali do mnie silne swe ręce, aby upewnić mnie o swej tęsknocie i o swojej obudzonej miłości.
Kobiety z ludu o kształtach posągowych, jak matka dwóch trybunów[1] jednym giestem rzucają mi kwiat i poświęcają syna na wojnę.
Rąbek chorągwi musnął mnie. To czerwona chorągiew Tryestyńska. Mam ją wciąż na głowie. Czasem powiewa, opada, okrywa mnie. We fałdy jej składam cały mój smutek.
W czerwonym cienia tych fałdów słyszę pierwsze uderzenie dzwonów kapitolu. Serce omal mi nie pęka. Powstaję w wozie. Wóz zatrzymuje się. Tłum zamilkł.
Jest on już tylko jednym łańcuchem wirów, tym samym wstrząsanych dreszczem.
Dzwon bije na alarm. Śpiżowy dźwięk przenika nas wszystkich aż do kości. A potem zagłusza go potężny okrzyk ludu; Wojna! Wojna!
Czy to dźwięk z głębi zamarłych stuleci? Czy to dźwięk wieków przyszłości? Dzwon ludu wieści wojnę. To już nie dzwon śpiżowy, to dzwon pożarny z wyżyn łacińskiego nieba; ojczyzna słyszy i powstaje.
Wojna! Wojna! Błask zorzy wieczornej ginie w przyćmiewającem go świetle dziesiątek tysięcy rozpromienionych oczu, w chorągwiach rozwianych, w groźbach i we wspaniałej wyniosłości wolnego narodu, który drogę odnalazł do swojego prawdziwego Boga.

Twarze, twarze, twarze! Wszystkie roznamiętnienia wszystkich tych twarzy przewijają się pod mojem okiem zranionem, nieprzeliczone, jak ziarnka gorącego piasku, który przesypuje się z ręki zaciśniętej.



  1. Gracchów.
71