Gdybym też chwilę zdobył spoczynku, jak w nocy po owem wzburzeniu!
I wtedy na skroś byłem przepalony, jak dziś. Byłem jak kowal, co przez cały dzień trudził się w swoim warsztacie, bezustannie przy ogniu pracując; okryty sadzą, opalony ogniem wychodzi wieczorem, aby pokrzepić się w szynku.
Szukałem swej istoty a odnalazłem smutek. Szukałem swego milczenia a odnalazłem tylko nastrój.
Owej nocy zwycięskiej poszedłem na wzgórze Aventyńskie, na wzgórze wolności a szedłem sam, jak osamotniony kochanek. Czar swój rzuciła na mnie gorąca miłość Rzymu, zmysłowa miłość do mojego Rzymu, miłość do tej podobna, która pochłonęła siły moich lat młodych. Odczułem był oddech ludu, teraz: zawładnęło mną pragnienie odczucia tajemnego tchnienia Rzymu — teraz po tylu latach rozłąki, po tylu latach tęsknoty i żalu.
Idąc w górę po ulicy Santa Sabina, przystawałem czasami. Przygniatał mnie ciężar mego życia. Ciemność była jak welon, osłaniający powaby piękności. Przenikały do mnie, ale bałem się ich dotknąć. Z każdym krokiem rosło moje uszczęśliwienie, pełne udręki. Na duszy mojej ciążyło pięć lat, spędzonych w obcym kraju i ściskało mi serce, ale teraz w żalu tym radosne poczucie tego, com posiadł na nowo, rosła w nieskończoność.
Osamotniona ulica była moją własnością. Panem byłem wzgórza przedemną. Nie ku niebu wznosiłem oczy, bo rozpraszać nie chciałem mojej miłości tego, co tu w dole rozległo. Z nocy tej ująć chciałem tylko