Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/85

Ta strona została skorygowana.

O przynieście mi jednego z moich psów, połóżcie go na łóżko u nóg moich związanych, zostawcie go tej nocy przy mnie.



Tej nocy demon kładzie rozpalone moje oko na dłoń swoją i rozdmuchuje jego ogień całą siłą wydętych swych policzków.
Wszystkie obrazy zaogniają się.
Oto w ten mój ogień wchodzi obraz dalekiej bitwy nad Mozą. Pijane eterem bataljony kroczą, jak owe pasy palących się pinii, zwane w stepie mojego wygnania „ogniem przeciwnym“[1], jak ognie, które widziałem na kształt trzód zwierząt, popędzanych przez żywicarzy wielkiemi gałęziami zielonemi.
Zbliżają się w biegu. Zwiększają się. Widzę je z tamtej strony palów i ostrzów drutu kolczastego Rozróżniam jedną w drugą, twarze Bawarczyków wykrzywione wściekłością i strachem. Palą się jak wiązki chróstu.
Ciała ległe urastają w stosy. Nie spalają się, nie popielą. Tlą długo, bez płomienia, jak torf. —
Całą noc leżę rozciągnięty na plecionce kolczastej, która ciągnie się dokoła wzgórza. Liczę trupy.

Zaplątały się w żelaznych krzakach cierniowych, zacisnęły między zakrętami drutów zerwanych, wahają

  1. Przy pożarze stepów zagrożone osady zapalają pasy ciągnące się naprzeciw dalekiego jeszcze pożaru. Pasy te spaliwszy się, ujmują szerzącemu się ogniowi wszelką dalszą materyę zalną. Pożar zatrzymuje się, natrafiwszy na popielisko po »ogniu przeciwnym«.
76