Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/88

Ta strona została skorygowana.

ona ogień mego oka. Sama jest biała i twarda, jak rogówka oka.
Wspominam wielkie lasy pomarańczowe w Valacidro na wyspie Sardyńskiej. Byłem stworzeniem giętkiem. Miałem dwa cienkie golenie. Zdejmowałem trzewiki i młodemi nogami chodziłem po kwiatach śnieżno-białych, które pokrywały ziemię.
Wspominam obwiedziony murem gaj pomarańczowy w Massa, obok wybrzeża Amalfi, jeśli mnie pamięć nie zawodzi. Źle byłem uleczony ze złośliwego czaru miłosnego. Byłem zgnębiony, jakbym się dostał do labiryntu bez wyjścia. Pnie drzew wydawały się jakby wyryte w kamieniach tajemniczych grot. Kwiat był jak piana, z której rodzi się nieśmiertelne ciało.[1] Cień miał coś w sobie z połysku wód a nastrojony był śpiewem zamierającym jakiejś syreny wygnanej z morza.

Deszcz nie ustaje. Słyszę plusk jego w ogrodzie, na brzegu, na dziedzińcu, na ulicy. Dawczyni kwiatów nie zdobędzie się, jak jej służąca na to, by przejść przez ten potop zalewający zamgloną Wenecyę.
Gnębi mnie wstręt do mego znieruchomienia. Głuchy gniew wzbiera we mnie od stóp do głowy. Wstałbym, rzuciłbym przepaskę z oczu, kroczyłbym po krawędziach dachów.
Skończyła się moja melancholijna rozrywka. W karku krew mi tętni. Z łodyg hyacyntów ścieka sok nie miły, który skleja mi palce.
Ale skąd zalatuje ten zapach fiołków? Czy tu w pokoju są fiołki? Kto je tu ukrył?

Wyciągam ostrożnie ręce, aby szukać dokoła siebie. Odkrywam bukiet, który stoczył się po kołdrze w stronę

  1. Wenery, zrodzenej z piany morskiej
79