w strasznym fetorze nóg dotkniętych gangreną, z kilku źdźbłami pogryzionemi słomy w ustach.
Obok niego było tylko wymię rozdarte, które z pierścienia próżnego żłobu zwisało, kołysząc się.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Nieboskłony podeszły ku sobie, jak cztery szranki, zamknęły się, jak ogrodzenia.
W środku zostało miasto, bez życia, bez tchnienia, bez duszy.
Dom pełen zabiegów gwarnych, tłumionych głosów, trosk, tajnych hałasów, małych bożków ukrytych, przycichł, znikł, nie istnieje więcej. Tylko cztery ściany mojego pokoju istnieją, dokoła zaś jest próżnia bez końca.
Nadto istnieją tylko cztery słupy mego łóżka, które w ciemności czuję — zdaje mi się, — a które są jak cztery pale czworościennego namiotu w pustyni.
Wreszcie istnieją jeszcze moje kości, szkielet mój z wiązadłami mięsnemi. A w szkielecie nagle zlewa się niejako życie.
Życie skupia się, ścina, jak krew zahamowana w krążeniu. Ciężar to straszny.
W pierwszem przerażeniu chęć miałbym otrzęsnąć się, zeskoczyć, ruszyć się i tem przeszkodzić, by ciężar cały nie przewalił się na jeden punkt, by wszystko nie naciskało na lewą stronę piersi.
Jest to, jakby od serca ku klatce piersiowej w kilku chwilach utworzyła jakaś potworna puchlizna, jaka rodzi się i rośnie tylko w latach długich cierpienia.
Pozostaję nieruchomy. Słyszę tyktak zegara, który wydaje mi się to jak kołatek w mojem uchu, to znów dalekim, jakby drżenie gwiazdy.
Oko moje pozbyło się ogni. Tylko od czasu do czasu tworzy się w niem pierścień falujący, który ulatuje ku zachodowi i znika.