Ktoś w przyległym pokoju coś czyta głośno. Słyszałem odwrócenie kartki, ale czasem tylko odróżniałem jakieś słowa.
Głowa moja leży poniżej nóg, nogi zwarte, łokcie przylegają, do boków, usta mam otwarte i wyschłe, serce zatrwożone. Zaczynam sztywnieć w udręczających mnie potach.
Słyszę imię Ojczyzny i przenika mnie dreszcz wielki.
I znowu słyszę imię Ojczyzny i ten sam dreszcz wstrząsa mną aż do szpiku kości.
Z mojego bezwładu, z mojego potu, z mojego cierpienia, z mojej nudy i z mojej rozpaczy rodzi się dobro, którego określić niepodobna.
„Czy ludzie nie mówią, że żrenica prawego oka jest najdroższą rzeczą, którą ktoś posiadać może? A tą żrenicę oka prawego dałeś tej, którąś ukochał, żrenicę widzącego, światło poety.”
Ah! Pycha zawsze skłonna jest do wywyższania się. Łagodna a sprawiedliwa ręka upokarza ją.
Do łóżka mego podchodzą owi ślepi żołnierze, którzy stawali też dokoła mojego łoża w małym szpitalu polnym, gdzie najpierw leżałem. Niektórzy jedno tylko mają oko obwiązane, u innych krwią nasiękła przepaska całą obwija głowę. Nie jeden patrzy na mnie jednem okiem odkrytem i płacze. Inni, co mnie widzieć nie mogą, trwożliwie dotykają mnie i drżą. Bracia to moi. I nikt nigdy nie był mi tak bliskim, jak ci oto.
Poranek był szary i wietrzny. Grzmot możdziarzy wstrząsał światłem słonecznem, jak wiatr rozwiewa popiół dopalającego się pnia. Kupy węgla lśnią pod obnażonemi drzewami nad brzegiem rzeczki Ausa, czerniejącej jak bajor przy foluszu. Nic więcej.