To moja matka! moja matka! To moja matka, która czepia się moich kości, okręca się w mojej ciemności, ciałem się staje ciała mego, ciężarem mojej kalwaryi.
Była we mnie, głęboko we mnie czasu walki i szału. Nosiłem ją w sobie, jak ona mnie nosiła, żywą w mym pulsie, w mojem tchnieniu.
Unosiła się wraz z odwagą moją, panowała wraz ze mną nad wyżynami, pochylała ze mną nad zgliszczami i pożarami, nabrzmiewała w żyłach szyji mojej, w moim okrzyku.
Krzyczała: „Jestem, jestem, oto tu jestem!” Był to głos ten sam, co mojej ofiary. Ofiarowała się na rany, wyprężała się, by kalectwo odnieść i śmierć.
W śnie moim znużonym zaciemniały się jej rysy, opadała ciężarem na ziemię twardą, stygła w ramieniu mem złożonem pod głową, cierpliwie znosiła noc moją.
Nie patrzyłem w nią, nie wołałem jej. Spojrzenie jej, mojem było spojrzeniem, imię jej mojem imieniem. I w całym świecie, gwałtów pełnym nie było broni, która rozciąć mogłaby ten węzeł macierzyński.
Poznała ze mną rów strzelecki, poznała ze mną wyżłobienia i doły, poznała służbę w błotach i upojenie podniebne, aromat stosu płonącego i godzinę niewymowną, w której dusza i statek uskrzydlony jednym są cherubem, uniesionym od powiewu wieczności.
Mówiła: „Jestem, jestem, oto tu jestem.” Miała pragnienie nieśmiertelności dla swojego syna, który wytężył się, by dopełnić, co mu naznaczono.
„Oto tu jestem!” A w źródle krwi, które tryskało z jej piersi wszyscy żołnierze ugasili swoje pragnienie.
Była to miłość tak ogarniająca wszysko, że odróżnić mi nie dała, czy ja jej, czy ona mojem jest stworzeniem.