Był to ogień tak olśniewający, że nie pozwalał mi zmiarkować, czy ja człowiek ułomny ognia zachwyciłem od niej — czy też ona, niczem nieskażona zapłonęła ogniem moim.
Była to ofiara tak wielka, że uwieszony między kolebką a grobem nie wiedziałem, czy ona jest moją matką, czy moją ojczyzną.
Ani też nie wiedziałem, czy to ja jej oddawałem mój odrodzony zapał młodości, czy też ona z za moich rzęs podniesionych na nowo wypatrzyła się swojemi oczami gołębiemi.
Ah! czemu ty nagle pragniesz, abym ci się przyglądał? dlaczego chcesz, abym po przez przepaskę ócz moich utonął w twojem spojrzeniu, tak dla mnie bolesnem?
Dlaczego oddalasz się odemnie, jak ja oderwałem się od ciebie, krwią zalany, owej nieszczęsnej nocy marcowej, aby ludzkim zapłakać płaczem.
Zdejmcie ze mnie to zgnębienie. Nie wytrzymam już. Uwolnijcie mnie od tego strachu. Dech mi zapiera.
Dajcie mi trochę światła. Otwórzcie okna. Unieście mnie z tej ciemności strasznej, gdzie pokoju nigdy nie mam.
Przerwijcie choćby na jedną godziną tą mękę wizyi, to udręczenie zjawisk potwornych.
Nie mogę tego dłużej wytrzymać.
Chciałbym zedrzeć bandaże, wydrzeć oczy.
Obwiązaliście mi czoło, opasaliście mi powieki, zostawiliście w ciemności.
A ja widzę, zawsze widzę. I w dzień i w noc zawsze widzę.