Strona:Gabrjela Zapolska-Antysemitnik.pdf/103

Ta strona została skorygowana.

policzkiem o kolano Irmy, z rękami opuszczonemi ku ziemi, siedział tak jak mały, biedny dzieciak, zmęczony i senny.
I prawie niezrozumiałym szeptem odparł.
— Ja? Wcale ich nie nienawidzę... skąd ci to przyszło?
— A... bo pan zawsze takie rzeczy na nich wypisuje!
On pokiwał smutnie głową.
— Piszę... bo muszę! — odrzekł prawie pokornie — widzisz, za to mi płacą...
— A!...
Kobieta zastanowiła się chwilę.
— A im kto płaci za to, że tak na żydów wymyślać każą?
— Im? Komu?
— No, redaktorowi... czy tam wydawcy...
— Im — nikt...
Irma podniosła brwi zdziwiona.
— To oni tak z siebie? E... ja w to nie wierzę!
— Oni w tem mają jakiś... geszeft!
Ostatni wyraz wymówiła gardłowo, z akcentem żydowskim i nagle jakby się opamiętała, dorzuciła szybko:
— Jakiś swój... interes!
Szatkiewicz nie chciał, czy nie mógł oponować.