Strona:Gabrjela Zapolska-Antysemitnik.pdf/12

Ta strona została uwierzytelniona.

na ustach wykwitał gorzki ironiczny uśmiech. Za to Szatkiewicz dostawał wypieków na swej dziecinnej, okrągławej twarzyczce. Zaciskał kurczowo palce dokoła nóżki kieliszka — lecz pił, pił, pił...
O szyby „gabinetu“ łopotał mocny wiatr jesienny. Czasami poza oknem przesunął się jakiś cień — ktoś ze służby, idący gankiem, zaspanym powolnym krokiem. Garstka młodych ludzi w gabinecie piła jeszcze ciągle, przeżuwając jedne i te same temata rozmowy. Chwilami jakiś rzeczywisty dowcip wystrzelił, zrodzony na gruncie szyderstwa lub plotki — lecz dowcip ten wchłaniał w siebie chór głosów zmięszanych, młodych, trochę ochrypłych, przelewający się o ściany gabinetu, jak łoskot rozklekotanych cymbałów. Z góry, o dwóch ramionach kandelabr gazowy syczał cicho, ironicznie, bezustannie, a na stole, pomiędzy bandą butelek, dogorywały dwie świece, jak dwie gromnice nad ranem przy zapomnianym trupie.
Szatkiewicz oparł się teraz na poręczy krzesła i bezmyślnie wpatrzył się w duże, czarne, potworne lustro, które — jak ptak bajeczny i żałobny i nieruchomy — wisiało na ścianie ponad konsolką, na której leżała sterta kapeluszy.
Po za nim ktoś grał na rozstrojonem pianinie, coś Szumana — zdaje się „Warum“, niecierpliwe i rozpaczliwe — wyjące z tęsknotą w tej atmosferze knajpianej, przesyconej dymem i szelestem